MOJA GÓRSKA BIOSFERA
Kiedyś zastanawiałem się, dlaczego niezbyt dobrze się czuję w strefie Śródziemnomorza. W końcu doszedłem do tego: tam nie ma lasu! No niby jakieś zarośla suche, krzaczaste, może lasy piniowe, ale gdzie im do lasu! Naszego bujnego, soczystego, niechby nawet chmurnego albo mokrego, ale prawdziwego lasu. Chyba dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że jestem uzależniony od kontaktu z naturą. Więcej, jestem wiernym przedstawicielem fauny klimatu umiarkowanego.
Wykłady z przyrody na kursie przewodnickim zaczynam od stwierdzenia, że górski świat składa się z trzech sfer. Pierwsza to ukształtowanie terenu, czyli góry, doliny, szczyty, przełęcze, wąwozy i całe to przeciwieństwo płaskiej powierzchni. Na tym szkielecie posadowiona jest sfera druga – flora, fauna, przyroda niewątpliwie ożywiona, rosnąca, poruszająca się i tętniąca życiem, Trzecia sfera to sfera działalności człowieka – niestety zazwyczaj ingerująca w dwie poprzednie niezbyt korzystnie. Namawiam do poznawania sfery przyrody ożywionej, jej umiejętnego używania i jej ochrony jako naszej matki, Matki Natury.
Każdego roku czekam na moment, w którym zejdą śniegi, a wiosenne słońce odsłoni i rozgrzeje płowe trawy z zeszłego roku, moment, w którym będę mógł położyć się na nich, poczuć zapach nadziei, dotyk ziemi, stać się malutkim stworzeniem przytulonym do olbrzymiej, bezpiecznej, mojej… Matki Ziemi? Zamykam oczy, żeby pozostałe zmysły urosły trzykrotnie, słyszę głosy pierwszych ptaków, słońce delikatnie muska powieki na zmianę z lekkim wiatrem. Szczęście!
Tak, szczęście! To jest chyba to, co mnie wiąże z naturą. Radość łączenia się z przyrodą, otwarcia się na nią całym sobą. Oczy chłoną piękne widoki na równi z drobnymi szczegółami, w uszy wpada symfonia dźwięków soczystych, wdycham w siebie bukiety zapachów, nasycam się nimi, cieszę, upajam. I rośnie we mnie pragnienie, żeby się podzielić tym szczęściem, pokazać jakie życie jest piękne.
Jedną z naszych misji przewodnickich jest ukazywanie ludziom piękna tego świata, bo oni często tego po prostu nie widzą. Idą swoim szlakiem przed siebie, mijają otoczenie, ostatnio często nawet biegną, byle szybciej na szczyt. Nie widzą. Ale jak się im się wskaże jedno, czy drugie ciekawe miejsce, zaczynają się rozglądać, doceniać, zadziwiać, że przecież zawsze było obok, ale niewidoczne.
Kiedyś spotkaliśmy się po latach, członkowie studenckiego klubu turystycznego. Przybyli stateczni już rodzice, narzekający na dzieci, które nie są tak zachwycone górami, jak oni, nie chcą jeździć na wycieczki, wolą siedzieć w domu. No to chodźmy w góry – powiedziałem. Nie, nie, my sobie chcemy razem porozmawiać, dawno się nie widzieliśmy, możesz zabrać dzieci, będziemy mieli spokój. No to wziąłem gromadkę latorośli w wieku od chyba ośmiu do kilkunastu lat. Pamiętam, że pół godziny staliśmy przy kałuży, gdzie pokazywałem śmigające po powierzchni nartniki i kolorowe od spodu kumaki. Spacerowaliśmy ścieżką przez las, niespiesznie przeglądając się kolejnym jego skarbom. Podziwialiśmy dalekie widoki z polan. Taka normalna górska wycieczka. Następnego dnia moi przyjaciele zdumieni pytali: co ty zrobiłeś, że oni chcą jechać w góry? Poczułem satysfakcję i radość z dobrze wykonanej pracy. Tak niewiele potrzeba.
Dlatego też radzę młodym adeptom przewodnictwa, żeby pokazywali przyrodę korzystając ze wszystkich zmysłów, nie tylko ze wzroku, który nam daje 2/3 naszych doznań. Niech uczestnicy ich wycieczek posłuchają śmiechu dzięcioła, niech poczują zapach podkolana o zmierzchu, dotkną gumiaste wątrobowce na krawędzi parowu, czy spróbują ciemnych cebulek żywca bulwkowatego z posmakiem między kalarepą i rzeżuchą. Wtedy poczują świat w pełni, może zachwycą się jego pięknem.
Czy muszę znać każdą roślinę, każdy kwiat intrygujący kolorem, kształtem, zapachem? Nie jestem biologiem, moją wiedzę zdobywałem cierpliwie chodząc z kluczem do rozpoznawania roślin, bo to było ciekawe, choć nie zawsze udawało mi się przebrnąć przez skomplikowane prawidła Rostafińskiego. Teraz każdy telefon wyszuka nazwę w parę sekund. Czy to jest ważne? A może po prostu zachwycić się płatkami krzyżownicy czy firletki wykrawanymi w misterne kształty, nie wiedząc nawet, że tak je kiedyś nazwali botanicy? Docenić piękno natury. Pochylić się nad małą roślinką, położyć się obok, posłuchać jaką symfonią obdarzają nas tysiące świerszczy i pasikoników. Zamknąć oczy albo wręcz przeciwnie, wpatrzyć się w obłoki tańczące w górze. Dać się wchłonąć, zlać się w jedno, rozpłynąć.
Tak pamiętam radosny, wielce zasłużony odpoczynek w bieszczadzkich trawach po mozolnym wtaszczeniu ciężkich plecaków na Starostynę. Piękne, dalekie panoramy, ciepły wiatr, kępy fioletowych goryczek, słońce i wolność. Wolność i radość.
Jak byłem młodszy, fotografowałem przyrodę namiętnie. Najwięcej te jej przejawy, które zachwycały szczegółem – kwiaty, motyle, liście, chrząszcze. Nie miałem specjalistycznego sprzętu, ot, zwykły Zenit czy Pentax. Florę ujmowało się łatwo, najwięcej kłopotu było z odpowiednim oświetleniem, ale fauna chyżo unikała uwiecznienia na kliszy. No tak – ileż ja wydałem pieniędzy na kolorowe slajdowe filmy i ramki do nich! Teraz, w epoce cyfrowej młodzi pewnie tego nie rozumieją, ale dawniej trzeba się było zastanawiać nad każdym naciśnięciem spustu migawki, każdy strzał kosztował, a jaki dramat był, jak się kliszę prześwietliło niechcący – cały film na nic! Tym bardziej cieszyły trafne ujęcia, które potem można było pokazać innym. Od niezwykle rzadkiego plenia napotkanego na bieszczadzkiej ścieżce (ciekawe, kto wie, co to takiego?)po portret gniewosza plamistego, dla którego kładłem się na mchach w Górach Bardzkich. Takie rzeczy się pamięta! Kolekcjonowałem kolejne storczyki z polskich i słowackich łąk i lasów i pięknie, różnorodnie ubarwione pluskwiaki – owadzich rycerzy, niewinnych spijaczy roślinnych soków, znanych z przykładnej rodzicielskiej opieki nad potomstwem. Cudowne delikatne motyle, jak ten paź żeglarz dorwany na Sulowskich Skałach i bogactwo form i kształtów różnych gąsienic. Liście i owoce drzew. Ale i pory roku, zwłaszcza soczystą wiosnę i ukochaną przez mnie kolorową jesień. Poezja przyrody.
Zima to znów odczytywanie tropów i opowiadanie ich współtowarzyszom, zakończone często tekstem, jak: „ to był jeleń, samiec, trzylatek, kulał na lewą tylną nogę i miał ukruszone poroże po prawej…” Nie wierzyli w moje indiańskie zdolności, ale każdy pewnie pamięta jak pokazywałem sobą „jak skacze zając i w którą stronę”. To jest babrzysko, a to legowisko, tu była wiewiórka, a tu widać spałowane gałęzie. I opowieści płyną. Ale i sam dawałem się uczyć – np. przyrodnikom z Pracowni na Rzecz Wszystkich Istot z Bystrej, gdy tropiliśmy wilki i rysie w Beskidzie Małym. To ja wtedy podziwiałem wniebowzięte dziewczyny rozgrzebujące wilcze kupy na rozstajach.
Niewiele osób lubi deszczową pogodę w górach. Przemoczenie, chłodny wiatr, mokre nogi to nie jest najmilsze doznanie. Deszcz ogląda się najchętniej z suchego i ciepłego miejsca. Im jestem starszy, tym większą radość daje mi słuchanie bębnienia kropel o dach chaty na Adamach, latem lepiej nawet wyjść na przyzbę i wdychać wilgotne, przesycone zapachami powietrze, a potem pójść na spacer na spotkanie słońcu, które ze zwykłych kropel wody potrafi wyczarować błyszczące klejnoty na każdym listku i źdźble trawy. A jeszcze jak na tle umykających przed nim chmur wykwitnie kolorowy, delikatny łuk tęczy, to radość urasta w duszy jak góry obok. To też dotknięcie przyrody.
Otwierajmy się na przyrodę, rozkładajmy ramiona do słońca, gór, drzew, wiatru. Dajmy się wchłonąć obrazom, zapachom, dźwiękom. Kontemplujmy i rozciągajmy te radosne chwile. Zbierajmy jak pszczoły nektar i przetwarzajmy na słodki miód wspomnień. I dzielmy się tym wszystkim z bliskimi, nawet nieznajomymi ludźmi. Radość dzielona smakuje w dwójnasób.