SZUKANIE CISZY
Cisza… Cenna w zgiełkliwym świecie cywilizacji.
Kiedyś w góry jechałem zdobywać, wchodzić na kolejne szczyty, przemierzać nowe ścieżki, zachłannie połykać coraz to inne panoramy. Na troskliwie przechowywanych mapach kreśliłem ciemną kreską mazaka przebyte, już moje szlaki. Teraz mam ich całą splątaną sieć – w Beskidach i na ukochanej Słowacji. Sudety jakoś nie wzbudziły mojej atencji; doceniam, owszem, ale żeby były moje? Nie, to w Karpatach czuję się w domu, u siebie.
Cisza w górach wysokich, skalistych jest inna. Obca. Podziwiana, ale nieprzystępna. Przystępna, ale taka muzealna, sztywna duchowo. Formy, kształty, przestrzeń, bezruch. Najczęstszym głosem jest świst wiatru, rzadko dźwięki wydaje żywa istota, często ta uskrzydlona, ale raczej wieszcząca złowieszczego anioła. Czasem spadnie kamień. Ciężar, ostrość krawędzi, zimno, nieżycie.
Dwoistość pojęcia ciszy. Cisza to też cała gama dźwięków żyjących gór. Tych naturalnych, płynących od wieków. Niezakłócona ludzkimi głosami, wytworami cywilizacji. To ta cisza, której szukam, gdy przyjeżdżam w moje góry z miasta, również mojego, ale od którego muszę odpocząć. Zostawiam za sobą rozległe polany z widokami na pogórza i śródgórskie zamieszkałe doliny, wchodzę między grzbiety, by zgubić za sobą odgłosy, od których uciekam. Wtedy najlepiej się położyć wprost na trawie i nasączać się szemrzącą ciszą-nieciszą… Wejść w powolny rytm ziemi, zlać się z górskim światem w jedno. Słońce na przymkniętych powiekach jest wtedy zwieńczeniem tego błogosławionego doznania. Bycia częścią Natury.
Cisza wtedy rośnie i we mnie. Cisza, po którą w góry przybywam. Cisza wewnętrzna, wyciszenie, spokój, równowaga, medytacja… Cisza, która sprawia, że łatwiej mi się żyje po powrocie do cywilizacji. Taki rytm 5 + 2. Pięć dni w mieście, dwa dni w górach. Regeneracja, dzięki której nie czekam niecierpliwie na trzytygodniowy urlop. Doskonały cykl.
Cisza przerwana rykiem motoru, przybliżającego się, rozrywającego spokój świata na strzępy, zagrażającego, osaczającego wręcz. Las wypluwa w końcu błyszczący, acz obrzucony przez bezsilny szlak błotem kształt motocykla czy kłada (quad to zbyt piękna nazwa na tego potwora, a wszędołaz tym bardziej, bo mi się kojarzy z włóczykijem, tym wędrowcem romantycznym). Rzadko jeden, często podróżują stadami jak nazgule – Upiory Pierścienia, zostawiając za sobą ból w uszach i śmierdzące wyziewy spalin. Dopiero po chwili górski świat wraca do życia. Moja cisza w górach to szacunek dla tego świata, szacunek gościa, który został radośnie przyjęty i który nie powinien brukać tej wartości, powinien okazać się godnym zaufania natury.
Prawdziwa cisza mieszka w jaskiniach. Niesamowita, otaczająca, chłodna, jak w sarkofagu. Czasem tylko dźwięk upadającej kropli podpowiada, że ta cisza żyje. Nawet jedyne oprócz mnie ciepłe stworzenia latają tu bezgłośnie i bez światła nie odczułbym tu ich obecności, no może poza powiewem, nawet nie muśnięciem skrzydeł, coś jakby dotknięcie ducha. Ale jaskinie odwiedzam na chwilę i z radością wracam do kolorowego świata pełnego życia.
Dom. Drewniany, oczywiście drewniany, tu, w Karpatach. Zastanawiając się, dlaczego w Sudetach nie czuję się u siebie, doszedłem do wniosku, że to właśnie drewniane budynki są nieodzowną składową mojego górskiego świata. Pasują do niego, są jego immanentną częścią, żyją pośród przyrody. I tu też doświadczyłem kolejnego dotknięcia ciszy.
Sopotnia – gościnny dom mojego przyjaciela, bez prądu, ale za to z rasowym piecem w kuchni i roztaczającym ciepło kominkiem w izbie, woda w lecie w kranie, a w zimie w źródełku na sąsiedniej polance. Małe okna z ciężkimi drewnianymi okiennicami, które na noc zamykamy, by spokojnie dosypiać pomimo słonecznego poranka. Cisza wieczorna muskana trzaskiem polan i pohukiwaniem ognia w kominku, czasem upragnione mruczenie gotującej się wody na aromatyczną górską herbatę. I gdy nocą rozbudzi mnie potrzeba (związana nierozłącznie z dużą ilością wieczornej herbaty), wychodzę odwiedzić znajomy świerk przy chacie. Otwieram cicho drzwi i nagle otwieram też drzwi do symfonii leśnych dźwięków, grającej wiatrem, szumem drzew przestrzeni, która namacalnie mnie teraz przyjmuje do siebie. A gdy wracam, domknięcie drzwi znów przywraca mi ciszę i miękkie poczucie bezpieczeństwa. Jestem w domu.
Z wiekiem coraz bardziej doceniam ciszę. Są ludzie, którzy muszą być otoczeni muzyką, często ze słuchawkami w uszach (na pewno lepsi od tych, którzy swoje ulubione szlagiery serwują wszystkim naokoło, nie pytając , czy się to komu podoba) – ja tak nie potrafię. Doceniam sztukę muzyczną, ale smakowaną, a nie jako tło normalnych czynności życiowych. Ostatnio coraz rzadziej nawet włączam muzykę w samochodzie – nie jest mi potrzebna. Za to chłonę odgłosy natury. Chłonę – to dobre słowo – otwieram się na nie, daję się przenikać nimi, płynę. Cisza to harmonia, współgranie, współistnienie.
Ale najpiękniejsza cisza, to cisza z kimś. Tak samo odczuwającym, wtopionym w przyrodę, w góry. Cisza i dotyk. Może objęcie ramionami, może wzajemne wsparcie z głową na ramieniu, może po prostu zetknięcie opuszek palców. Cisza, harmonia, współgranie, współistnienie…
11 kwietnia 2022 r.