Miał to być już drugi triumfalny SRK. Poprzedni jak wiemy okazał się być bezksiężycowy i do tego paskudnie pogodny (lub pogodowo paskudny).

Na początku okazało się, że nasza wspaniała PKP oszczędziła nam trudów nocnej jazdy, likwidując pociąg, którym zwykle jeździło się w Kotlinę Kłodzką. Wstałem więc o piątej rano, niezbyt rześki, ale wstałem, co dla mnie jest wyczynem. Na stacji spotkałem jednego uczestnika (słownie jednego). Tym odważnikiem, tzn. odważnym był niejaki Wojtek, zwany Tuffim, albo z powodu charakterystycznej dla okresu wczesnego Chrobrego czapki – Wojem-Tuffim. Też nie był rześki, he, he. Pomstował nieco na pośpieszność pociągu, co wiązało się z wyższą ceną i pomniejszeniem jego funduszy, ale ogólnie wyglądał na zadowolonego. Ruszyliśmy, chciałoby się powiedzieć, z kopyta. Za oknem mignęła mi znajoma stacja Kędzierzyn-Koźle Zachód (przed chwilą opuściłem ją, aby pociągiem osobowym dojechać do Kędzierzyna). Słonko zaczęło sobie wychodzić, księżyc filuternie puszczał do nas oko, w ogóle pogoda była super. Drzemaliśmy radośnie.

W Nysie dosiadł się do nas zagorzały miłośnik Radia Wrzos – Marcin. Po raz pierwszy widzieliśmy się na oczy. Skorzystał, że jedziemy w Sudety, a to przecież rzadkość. Tak więc ilość uczestników zwiększyła się o połowę. W Kłodzku Głównym – nazwa wcale nie adekwatna – dojechała do nas Odzia – studentka geografii z Wrocławia. Miała imponująco mały plecaczek, ale okazało się, że jedzie tylko na jeden dzień.

Podjęliśmy decyzję – jedziemy do Radkowa. Marcin miał bilet do Kudowy, ale czego się nie robi dla przyjaciół. Wysiedliśmy w Kłodzku Mieście. I tu jeszcze mogliśmy zaradzić tragedii, ale kto to wiedział? Pociąg odjechał, a my poszliśmy na dworzec PKS. No i co? Jakbym nie pamiętał prawd ludowych, że do Kłodzka można łatwo dojechać, ale wyjechać jest znacznie trudniej! Najbliższy autobus do Radkowa jechał po trzeciej! W ogóle w tę stronę można się było zabrać jedynie do Kudowy, a my właśnie wysiedliśmy z pociągu, który spokojnie tam zdążał. O perfidio!

Rozpoczęła się burza mózgów. Na początek warianty, dokąd można teraz jechać – Lądek – hmm, nie byłem, ale gdzie później? Góry Złote są cieniarskie, mało widoków – Bolesławów – Masyw śnieżnika, niedawno tam wędrowałem i wcale nie mam ochoty na wysokie łażenie – Międzygórze – to samo. Trąbka! Siedliśmy nad herbatą za paskarską cenę 6kzł, rozważając hipotezę, czy właścicielka przypadkiem nie jest w zmowie z układającym rozkład. Dla poratowania duszy i ciała wzięliśmy po pączku. A jednak nie damy się! Miały być Stołowe, to będą! Autobus do Kudowy jechał za dwie godziny (poprzedni właśnie nam zwiał). Pozostała trójka zaprotestowała – autobus kosztuje! Jedziemy stopem! Skrzywiłem się, wątpiąc w skuteczność stopowania w cztery osoby z plecakami, ale Odzia, stara stopówa, przekonała i mnie.

Podreptaliśmy przez miasto, dochodząc do rogatek. Ludzi zamiast mniej robiło się coraz więcej, samochodów również. Ki diabeł? Autokary czeskie śmigały jak ptaki w kluczach, jakieś toboły objuczały ludność. Minęliśmy jeden parking, drugi, wszystkie pełne kłębiących się pojazdów i tłuszczy (ludzkiej). Handel internacjonalny! Samo serce eksportu i importu. Nie patrząc, co jest obecnie najbardziej w cenie, wyindywidualizowaliśmy się poza obszar targowy, omijając liczne stojące samochody i unikając rozjechania przez jadące. Dużo samochodów. Szliśmy poboczem, żegnając miasto Kłodzko, podziwiając rozległe widoki i opierając się podmuchom, co ja piszę – bezustannym porywom jak najbardziej halnego wiatru. Słońce świeci, pogoda wspaniała, czegóż nam do szczęścia brak? Ano stopa. Bydlęta jadą stadami, ale miłosierdzia w sercach nie mają. Odzia się nawet przewróciła podczas ofiarnego machania i nic. Czesi, Polacy, z rzadka Niemiec. Siedliśmy przy przystanku, konstatując, że tędy autobusy do Kudowy nie jeżdżą i wypuściliśmy samotną Odzię, w nadziei, że będzie lepiej brała niż w grupie.

I rzeczywiście – zatrzymała się furgonetka, ale facet nie chciał więcej jak dwie osoby, a jak się okazało, że dziewczyna zostaje, to posmutniał do reszty. Odzia musiała zostać, bo kto by stopa złapał, chyba nie my! Wysiedliśmy z Tuffim w Polanicy. Marudził, że trzeba było na głównej, bo w miasteczku nic nie złapiemy, ale cóż – ja tu rządzę. Przynajmniej wiem, że autobus tędy jeździ. Rzeczywiście, przesiedzieliśmy pół godziny na niezbyt częstym machaniu, oczywiście bezowocnym. Samochody dziwnie się zachowywały, dojeżdżając do końca domów i zawracając z powrotem do miasta. Chyba jakiś lokalny zwyczaj – jeden to nawet trzy razy przejeżdżał. Poza tym dużo małych fiatów. Wziął nas duży, z napisem „Kudowa”, ściągając po osiemnaście tysięcy – jasne, że autobus. Tuffi tylko skrzywił się na taką marnację pieniędzy, ale co miał robić.

W Kudowie poszliśmy na wyznaczone miejsce oczekiwania, czyli przed pijalnię. Nie było ich. Spróbowaliśmy więc mniej lub bardziej jajecznych (siarkowodór) wód. Najlepszy Moniuszko, zdecydowanie najgorszy Marchlewski – pewnie dlatego taką nazwę dali. Rozłożyliśmy się w słoneczku, dzieląc uwagę pomiędzy czekanie i sporządzanie miłego śniadanka. Pojawili się w momencie, gdy zaczynaliśmy jeść – prawo Murphy’ego. Okazało się, że też dojechali do Polanicy, ale za to na krzyżówkę i… musieli korzystać z autobusu pospiesznego. Tuffiemu od razu pojaśniało oblicze.

Pora już była późna, pospieszyliśmy więc zielonym szlakiem w kierunku upragnionych (o)Błędnych Skał. Po drodze stwierdziliśmy zestaw braków podręcznych – a to 2 łyżek, otwieracza do konserw, 2 kubków, 2 latarek itp. Chmurzyło się nieco, ale było jeszcze całkiem miło. Granicę Parku Narodowego Gór Stołowych minęliśmy otoczeni przez stado psów różnej maści, starając się im wytłumaczyć, że psom wstęp wzbroniony. Udało się! Poprzez liczne przepiękne krajobrazy jesienne dotarliśmy do Błędnych Skał. Oczywiście samochody, autobusy i na dodatek opłaty wstępu mimo niemal zapadającego zmroku! Na szczęście ulgowe. Nawet pamiątki typu wycinanki ze sklejki i kamyczki na drucikach były, nawet kiełbaski!

Przeszliśmy przez labirynt skał, nie zważając na to, że w cieśniach plecaki przełaziły z trudem. Wszak dopięliśmy swego. Jesteśmy w Obłędnych Skałach! Przeczekaliśmy ostatnich turystów i odprowadziliśmy Odzię po zrobieniu kilku obowiązkowych zdjęć na tle (na inne było za ciemno)- Odzia biadoliła, że tylko takie i zazdrościła mi słonecznego poranka.

Zostało nas trzech. Wybraliśmy miejsce na biwak za parawanem ze skałek i ruszyliśmy na podbój labiryntu. Po godzinie mieliśmy dosyć, zwłaszcza po zaplątaniu się na najwyższym poziomie. Jakoś jednak udało nam się zejść ze skałek bez nadwerężenia cielesnego. Szedłem ostatni. Wiatr świszczał niemożliwie, gałęzie drzew niemal łopotały na wietrze. Księżyca nie było widać, tylko jednostajna poświata dogasającego wieczoru oświetlała dziwaczne kształty skał. Z lewej strony dźwięk był inny. Zatrzymałem się, łowiąc uchem różnicę. Wiatr łkał tu, jakby dziecko płakało, chwilami przycichał, potem coraz wyraźniej… Nie, przecież to niemożliwe, skąd tu dziecko o tej porze, ostatni turyści byli tu przed dwiema godzinami, ale… Trzeba to sprawdzić, bo gdybym się omylił, mogłoby dojść do tragedii. Popatrzyłem do przodu. Ciemność. Nawet się nie oglądnęli. Hej… – okrzyk zamarł mi na ustach. Przecież nie będę tu krzyczał. A jak nas ktoś tu odkryje? Zaraz zauważą, że mnie nie ma i wrócą, a ja tym czasem sprawdzę, co z tym dzieckiem. O, już nie słychać. Przecież musiało mi się wydawać. Ruszyłem do przodu i wtedy dźwięk powrócił ze zdwojoną siłą. Dziecko. To chyba tam. Skręciłem w prawo, w dość wąską lukę między skałami. Otwierał się za nią mały ogródek, stanąłem na jego środku. Chyba po lewej. Skierowałem się w tę stronę. Było nieco jaśniej i w prześwicie mignęła mi może metrowej wysokości sylwetka w czerwonej czapeczce. Jest! Biedactwo! Ale gdzie rodzice? Na pewno też gdzieś tu się plączą, szukając berbecia. Jak tu ich znaleźć? Oj pokrzyczymy sobie, nie ma co. Przyspieszyłem kroku. Po chwili już byłem w miejscu, gdzie widziałem dziecię, ale powitała mnie ciemność i cisza, jeśli nie liczyć wyjącego posępnie wiatru. Płacz doszedł mnie od tyłu. Błądzi i płacze, jakże się musi bać! Też bym się bał na jego miejscu. Odwróciłem się i znów ujrzałem ruch pomiędzy blokami skał. Jakby wyraźniej. Raźnym krokiem pospieszyłem w tym kierunku, w ostatniej chwili łowiąc błysk czerwonej czapeczki, chowającej się za głaz kilka metrów ode mnie. Już chciałem krzyknąć, ale coś mnie powstrzymało. Nie chciałem go przestraszyć. Za załomem ukazał się krótki korytarzyk, ale dość ciasny. Przecisnąłem się nim do wąskiego prześwitu i stanąłem bezradnie. Przede mną piętrzyła się wysoka ściana oblepiona mchem, mokra, nieprzyjazna. W prawo biegła wąziutka szczelina, którą by nawet jamnik nie przelazł. W lewo, tak, w lewo było przejście, długie i ciasne, jakby wyciosane pomiędzy głazami. Jak ono tak szybko tamtędy przebiegło? No, ale nie miało innego wyjścia, przecież nie rozpłynęło się w tej mgle. Właśnie, mgła jakby wypełniła przestrzenie między skałami, wiatr ją przepędzał bezlitośnie, a ona znów napływała, tłumiąc wszelkie odgłosy. Tylko wiatr świszczał nadal. Wcisnąłem się w tę szczelinę, przesuwając się opornie krok za krokiem. Dno podnosiło się coraz wyżej. Ciemność przede mną gęstniała. Dobrnąłem do najwyższego punktu cieśni, za nią skalne podłoże opadało, ale mnie było coraz ciaśniej. Jeszcze tylko metr. Wbiłem się w prześwit, ale nie puszczał. Muszę jakoś przejść, może niżej. Też nie bardzo. Wspiąłem się na palce i wtedy ujrzałem w ciemności zarys czerwonej czapki. Stała w bezruchu, patrząc w moją stronę. Nie widziałem oczu, ale ten wzrok był niemal cieleśnie namacalny. Zimno mi się zrobiło. Policzki przytulone do mokrej, śliskiej ściany, nienaturalnie wykrzywiona szyja. Pewnie musiałem komicznie wyglądać. Szarpnąłem się jeszcze raz. Ani chybi utknąłem na dobre! A to dopiero! Powoli cofnąłem się do tyłu i napotkałem opór. Szczelina zwężała się! Przecież to niemożliwe! Przed chwilą tam byłem! Znałem dotyk skał z jaskiniowych wypraw, ale ten był inny. Dreszcz przyniósł momentalnie falę gorąca i zrobiło mi się jeszcze ciaśniej i duszno. Tylko nie stracić zimnej krwi. Jak wlazłem, to i wylezę. Nic jednak nie wskazywało na to, bym znalazł luźniejsze miejsce w tej ciasnocie. Skały zmieniły odcień na bardziej czerwonawy. Popatrzyłem do przodu i zdębiałem – czapeczka jarzyła się purpurowym blaskiem, a pod nią była twarz, pomarszczona twarz upiornego dziecka – nie dziecka, odsłaniająca listwy bezzębnych dziąseł. Spomiędzy warg wydobył się ten właśnie dźwięk płaczliwy, teraz brzmiący zupełnie inaczej, radośnie i złowrogo jednocześnie. Rzuciłem się do tyłu, ale skały przytrzymały mnie skutecznie. Krzyk nie zaistniał, albo go po prostu mgły zagłuszyły, w każdym razie w uszach miałem tylko to niesamowite kwilenie potwornej istoty, zbliżającej się do mnie powoli i nieubłaganie. Wisiałem nad nią, wbity pomiędzy skały, nie mogąc uczynić nawet najmniejszego ruchu. I wtedy zaczęło się najgorsze – Skały zadrżały i ruszyły się z obu stron, niemal niezauważalnie, potem coraz wyraźniej zaczęły przesuwać się kolistym ruchem w przeciwne strony. Naparły na mnie z obu stron, coraz silniej i silniej. Naprężyłem mięśnie, ale ból zmusił mnie do poddania się olbrzymim żarnom. Nacisk był już nie do wytrzymania. Pękła koszula na lewym ramieniu, zaraz potem szorstki kamień zdarł mi naskórek. Nie czułem już bólu. Krew spływała powoli z coraz liczniejszych ran, kapiąc na dno szczeliny i spływając wąską strużką po pochylonej powierzchni głazu. Na krawędzi zlizywały ją bezzębne wargi. świat zamienił się w ciemność. Było ciemno i ledwie znaleźliśmy drogę do wyjścia. Odszukaliśmy nasze plecaki i powędrowaliśmy na miejsce biwaku.

Po chwili obok skał pojawiło się moje małe niebieskie igloo, „Lake on Trail”, czyli „jezioro na szlaku” (jak miałem możność stwierdzić, rzeczywiście podczas deszczu w środku tworzyło się małe jeziorko), w szarości wieczoru tylko nieco jaśniejsze od otoczenia. Wybraliśmy wygodny trawiasty placyk i spanie było całkiem przyjemne. Co prawda budziłem się parę razy, ale w rezultacie okazało się, że spaliśmy około jedenastu godzin. Hurra! Choć raz!

Poranek przywitał nas nadal trwającym wiatrem, ale i słoneczko wyglądało zza chmur. Po spakowaniu się nie mogliśmy sobie odmówić ponownego spaceru w jakże innej tym razem scenerii. Niesamowitość krajobrazu zelżała i labirynty skał stały się niemal familiarne, przytulne. Błądziliśmy troszeczkę, tak w granicach przyzwoitości, ale fakt faktem, po wyjściu spomiędzy skał nie bardzo potrafiłem sobie uświadomić, w którym konkretnie miejscu jestem. Ku memu zdziwieniu okazało się, Ze stoimy tuż przy naszym biwaku. Po prostu Błędne Skały!

Pożegnaliśmy je, odchodząc w stronę wschodnią. Minęliśmy odejście czerwonego szlaku do Karłowa i dalej grzbietem, rozjeżdżoną drogą (ciekawe,kto tak zmaltretował maszynami to miejsce?), omijając Ptaka z Fortem Karola, doszliśmy do skrzyżowania i szosą w kierunku Łężyc powędrowaliśmy dalej. Szlak skręcił w polną drogę w stronę słynnej „Sawanny afrykańskiej”.        Idąc lekko pod górę „przecinką” pomiędzy łanami traw rozglądaliśmy się ciekawie. Z falującego morza płowości wynurzały się gdzieniegdzie białawe skałki, pojedyncze drzewa, ale nie było zachwalanych w przewodniku parasolowatych sosen – w ogóle nie było tam żadnej sosny! Teren był płaski, ograniczony z jednej strony lasem, z drugiej podnosił się wał Skalniaka. Słońce uśmiechnęło się do nas, ale nadal było chłodno. Wiatr powiał nieco silniej, trawy miękko poddały się jego dłoni. Nagle kątem oka uchwyciłem ruch – w powietrze wystrzeliło kilka smukłych kształtów. Gazele! Skacząc jak na sprężynach, przecięły nam drogę. Przetarłem oczy – tutaj? Niemożliwe! Moment później zrobiło się jeszcze śmieszniej – pomimo wzrastającej odległości mogłem wyraźnie ujrzeć, że każda miała na sobie coś w rodzaju kubraczka. Ciemnobrązowego, lamowanego futerkiem. Ale cyrk! A może rzeczywiście cyrk? Tylko gdzie? – Przecież nie w Łężycach!

Obejrzałem się na kolegów. Stali jak wryci. Marcin nagle wskazał przed siebie – trzydzieści metrów przed nami stał na ścieżce długonogi kot w ciemne cętki. Ogon miękkimi, acz nieco niecierpliwymi ruchami przecinał powietrze. Gepard patrzył na nas zmrużonymi pod wełnianą czapką oczami, po czym bezszelestnie skoczył w bok i tylko poruszone trawy zdradzały miejsce jego ucieczki. To dlatego gazele uciekały! Poczuliśmy się nieswojo. Co też jeszcze może kryć wysoka trawa? Przecinka była całkiem wyraźna, prostą linią wyznaczając kierunek naszej wędrówki aż do brzegu lasu.

Chłodniejszy powiew zmusił nas do marszu. Wyszliśmy na najwyższy punkt trasy i po lewej stronie w oddali ujrzeliśmy niewielką kotlinkę, w której pasło się niezbyt liczne stado zebr w ciepłych biało-czarnych pasiastych piżamach w towarzystwie kilku ponurych gnu, których wykręcone przedziwnie rogi wystawały spod brunatnych baranic. Wiatr wiał od ich strony, więc nawet nie wyczuły nas, ukrytych niemal całkowicie w wysokiej roślinności. Ruszył je dopiero daleki przeraźliwy odgłos z przeciwnej strony płaskowyżu. Obróciwszy się, zobaczyliśmy słonicę z małym, troskliwie poprawiającą mu opadające kalesonki. Tego już było za wiele. Pośpiesznie, lekko pochyleni pomknęliśmy w kierunku lasu. Już go dopadaliśmy, gdy zza najbliższej akacji wynurzyła się żyrafa i wpadając w kłus ruszyła w stronę czerniejących na horyzoncie szczytów. Długi szal, zsunięty do połowy szyi, powiewał za nią kolorową wstęgą.

Las przywitał nas ciszą bezwietrzną i mozaiką półcieni. Zarastająca droga wyprowadziła nas na grzbiet Lecha. Jesień pyszniła się w słońcu koralami jarzębin i złotymi liśćmi drzew. Niezbyt dokładnie wyznaczony szlak spowodował, że zeszliśmy z trasy na łąkę. Brodziliśmy w łanach płowych traw, patrząc na dalekie, przymglone krajobrazy i było nam zdecydowanie przyjemnie. Poganiał nas nieco czas, więc przyspieszyliśmy kroku. Po jakimś czasie byliśmy już nad Kulinem. Nigdzie nie widać było torów kolejowych, a przecież w tym miejscu miała być stacja. Do pociągu zostało jeszcze kilkanaście minut. Dopiero na szosie, za pierwszymi domami ujrzeliśmy czarny wlot tunelu i zagadka wyjaśniła się. Dopadliśmy przystanku – opuszczone budynki ktoś teraz zamieszkał, z uchylonego okna sączyła się radiowa muzyka. Mieliśmy jeszcze trochę czasu, więc zrobiliśmy sobie lunch, najwyższy czas, bo od rana nie mieliśmy nic w ustach oprócz kilku herbatników. Woleliśmy pogłodować niż iść tą samą trasą do Kudowy. Wraz z końcem uczty pokazał się ciężko podjeżdżający pod górę pociąg, który wbrew naszym czarnohumorzastym przepowiedniom jednak zatrzymał się na tym półwymarłym przystanku. W ten sposób zakończył się nasz rajd.