Moje przygody jaskiniowe – Obwarzanek
W Górach Sokolich każdy znajdzie coś dla siebie. Są jaskinie głębokie i płytkie, poziome i pionowe, sprzętowe i dostępne dla zwykłego śmiertelnika. Każda inna.
To była niedziela. Wracaliśmy powoli w stronę Olsztyna, syci Maurycym. Przelecieliśmy przez Olsztyńską i BAKK, zaglądnęliśmy w Awen Wszystkich Świętych, pozdrowiliśmy inne ekipy amatorów jaskiń kłębiące się przy otworach Koralowej i Studniska. Jeszcze mieliśmy chwilę czasu.
Jamnik, nasz ekspert jaskiniowy, słynny w naszym środowisku z wybitnej atencji do wszelakich dziur, zagadnął znienacka:
– A byliście w Schronisku Zachodnim?
– Pewnie! Nic ciekawego – dziura na parę kroków!
– To znaczy, że jeszcze nie byliście. – z głosu Jamnika wyzierał triumf, skrywany umiejętnie pod maską obojętności. Od razu wyczułem, że ma dla nas coś ciekawego.
– Taak? – porwałem książkę, wertując kartki, by znaleźć odpowiednią stronę.
Schronisko Zachodnie nie miało osobnego planu w „Jaskiniach Jury Krakowsko-Częstochowskiej”, ale było zaznaczone na szkicu systemu Olsztyńskiej i Awenu Wszystkich Świętych. Ciemna, nieregularna plamka. Nic szczególnego.
– Chyba nie myślisz o tym? – wskazałem malutki obwarzanek, przytulony do lewego końca jaskini.
– Właśnie myślę – odparł Jamnik rzeczowo – niby nic, a jednak warto zobaczyć.
Ruszyliśmy w stronę wału skałek grzbietowych. Dziurę odnaleźć było łatwo, ziała szeroko rozwarta, wysuwając szeleszczący język rudych bukowych liści. Po wejściu szybko wzrok się przyzwyczajał, bo światło dochodziło swobodnie do końcowej ściany.
– Gdzie to jest? – spytała Grażka, rozglądając się wkoło.
– Chyba tu – wsadziłem głowę w wąski, podłużny otwór.
– Tak, tutaj. Korytarzyk skręca w prawo i do góry i wyłazi gdzieś w tym miejscu – Jamnik wskazał ręką tylną część groty – jakieś dziesięć metrów, nie więcej.
Było ciasno. Za czymś w rodzaju przedsionka, obramowanego dość ostrą framugą, jawił się przelot do dalszych zakamarków. Wycofałem się i popatrzyłem na Jamnika.
– Da się przejść? Wygląda nieszczególnie.
– Przecież bym cię nie wpuszczał w maliny. Przełaziłem tam kiedyś – jest całkiem sympatycznie.
– Poprowadzisz?
– Nie, nie mam już ochoty na cioranie.
– Ja też chyba nie mam – powiedziała Grażka od strony wlotu do obwarzanka, wyjmując głowę spomiędzy skał – poczekam na was z Jamnikiem.
Janusz trochę się wahał, ale w końcu podjął męską decyzję. Zdjąłem sweter i po ponownym nałożeniu kangurki wbiłem się w przedsionek. Nie lubię ciasnych przełazów, ale jeśli nie ma braku powietrza, to jakoś się idzie. Tu było dość przewiewnie, za to gimnastyka niezła. Zgiąłem się w pół i udało mi się pokonać zakręt. Teraz było nieco luźniej. Korytarz w sumie nie przygniatał, ale paskudnie piął się w górę skalnymi kaskadami. Czułem się jak wąż morski – góra, przód, góra, przód…Windowałem się mozolnie, słysząc za sobą sapanie Janusza, pełznącego tuż za mną. Tak, wycofać się nie sposób, jest tylko droga do przodu.
Korytarzyk zakręcił w prawo i znalazłem się w miejscu najbardziej zagłębionym w skałę. Wapień otaczał mnie chłodnymi ramionami, ale mnie robiło się coraz cieplej. Dobrze, że nie mam swetra, spociłbym się dużo więcej. Jeszcze trochę. Przede mną otworzyła się maleńka pustka – komórka, bo przecież nie komora – ale mogłem przejść w postawę zwiniętą, kucając sobie przed małym otworem wyjściowym.
– Hmmm…
– Co? – zasapał Janusz za mną, wtykając nos do komórki.
Leżał w korytarzyku, nie mając szans na inną pozycję niż horyzontalna. Odwróciłem się trochę do niego, na ile pozwalały mi ciasne ściany i odparłem:
– Ciekawie się zapowiada.
Za otworem o niezbyt dużej średnicy widniała lita skała. Znów poprzeczny korytarzyk, w prawo zaraz zwężający się donikąd, w lewo zaś schodzący dość stromo w dół gładką rurą.
Niestety zaraz za lewym węgłem było wąsko – co ja mówię – bardzo wąsko. Kamienie sterczały niby niewinnie, ale jednak nie wyglądały zachęcająco.
– I co? Koniec? – dobiegł mnie z dołu głos Jamnika.
– Prawie! – odkrzyknąłem, próbując dopasować się do dalszej drogi.
Głowa wlazła, ciasno, ale jakoś poszło, z ramionami też się prawie udało. Kamień na dnie wbijał mi się ze złośliwą satysfakcją w bok i … Nie, tego się nie da w ten sposób – kolana niestety zginały się nie w tę stronę, co trzeba. Wisiałem już prawie głową w dół, na prawym boku, w wapiennych objęciach i robiło mi się coraz cieplej. Gładki korytarz spływał jeszcze może dwa metry i jaśniał stopniowo ku dołowi. Tam już jest luźno. Spróbowałem jeszcze trochę dalej. Blokowało. Nie, nie można tak. Cofnąłem ciało do tyłu, poszło tylko kilka centymetrów, ale kangurka została w miejscu, nasuwając mi się na twarz. Przeleciało mi przez głowę, że muszę komicznie wyglądać, jak żółw chowający łeb do skorupy. Wcale mi jednak nie było do śmiechu. Mozolnie, krok po kroku (cóż za eufemizm!), wypełznąłem z powrotem do komórki. Uff! Piękne uczucie swobodnego oddychania.
– I jak tam? – głos Jamnika doleciał do mnie z otworu.
Wsadziłem głowę do środka i ujrzałem snop światła latarki i czuprynę Jamnika, wpychającą się w obłą rurę.
– No co, masz problemy?
– Klinuje mi kolana.
– Spróbuj w drugą stronę.
– Myślisz, że to tak prosto? – obruszyłem się – Ty to przelazłeś, to jesteś mądry.
– Długo jeszcze mam tak tkwić? – usłyszałem zza pleców stłumiony głos Janusza.
– Kto to wie? – mruknąłem pod nosem, próbując jeszcze raz dopasować się do szczeliny.
Zaraz, musi być przecież jakiś sposób, logiczny sposób, zastanówmy się, nie mogę iść na brzuchu, nie mogę na plecach, bo byłbym za szeroki, może nogami do przodu… Zachichotałem w myślach na samo szpitalne skojarzenie tych słów. Tak… Kto to wie? Może zostanę tu po wsze czasy, strasząc szkieletem śmiałków. A może się wycofać? Ale na samo wspomnienie skalnych kaskad poczułem ciarki na grzbiecie. Nie ma wyboru, trzeba się pchać w ten zacisk.
Spróbowałem nogami. Po sekundzie uwięzły mi pomiędzy ścianami, a wyobrażenie, że wsysa mnie gładka rura, nieubłaganie ściągając mi całą kangurkę w okolicę szyi i oplatając mi nią twarz zaraz skróciło mi oddech.
– Hej! Ile jeszcze zamierzasz tam siedzieć? – Janusz irytował się coraz mocniej. Wcale mu się nie dziwiłem, ani do głowy mi nie przyszło, by mu zazdrościć.
– Przecież się nie przegryzę przez tę ścianę. Sam zobaczysz, że nie jest łatwo.
– Radek! – zadudniła rura głosem Jamnika.
– No? – zaglądnąłem do poszarpanego otworu.
– Nie denerwuj się, tylko spokojnie, to się da przejść, trzeba sposobem.
Łagodna, wręcz miodowa nuta zdradzała, że Jamnik zaczynał się niepokoić. Jemu też się nie dziwiłem, w ogóle nikomu się nie dziwiłem, tylko bardzo chciałem znaleźć się po drugiej stronie tego pokrętnego korytarza, a on drwił sobie ze mnie, niewzruszenie trwając w swym nie do końca dopasowanym do mnie kształcie. Jak go pokonać?
– Ile mamy czasu? – spytałem.
– Nie martw się o czas, wystarczy – Jamnik wczuł się w rolę ratownika – powoli, spokojnie, bez nerw.
Trzeba jeszcze zejść przez las, potem z pół godziny polami do Olsztyna, a przystanek dopiero w rynku. Ciekawe, kiedy odjeżdża następny autobus i na jakie połączenie zdążymy.
Otrząsnąłem się z rozmyślań. Jeszcze raz, „powoli, spokojnie i bez nerw”. Trzeba bokiem. Wtedy próbowałem na prawym i kolana mi klinowały. Może na lewym? Spojrzałem krytycznie wgłąb korytarza. Opadał w dół spiralnie zaraz za zaciskiem. Jakby to było? Zaraz. Tak…tak… – przymierzałem się do przebiegu drogi – musiałbym przekręcić się na plecy i głową w dół… Brrr!
Wsunąłem się nieufnie w otwór na lewym boku, ramionami do przodu. W zacisku było ciasno i niewygodnie, ale nieco lżej niż poprzednio. Kamień na dnie dźgał mnie nadal, ale mogłem się przesuwać dalej. Nogi zawisły mi w powietrzu i rozpaczliwymi ruchami szukałem czegoś, od czego mógłbym odepchnąć się do przodu. Jeszcze trochę…Czułem się jak dżdżownica, przepychająca się przez zastygły żużel. Przed oczami miałem bliskość ściany, najpierw bocznej, potem górnej. Wisiałem głową w dół, na plecach i wreszcie udało mi się uwolnić nogi. Na szczęście kolana zginały się zgodnie z propozycją skały. Siła ciężkości ściągnęła mnie, szurnąłem w dół, ledwie zdążając zaprzeć się rękami o kolejny, ostatni już zakręt. W oczy uderzyło mnie światło latarki zaglądajęcego Jamnika.
– O, jesteś! – zauważył odkrywczo – wiedziałem, że ci się uda.
Szelma! – pomyślałem, gramoląc się na nogi i otrzepując pył z ubrania.
Janusz wpełzł za mną do komórki i po krótkich oględzinach zarządził odwrót kaskadami. Nawet dość szybko pojawiła się jego wymęczona twarz.
– Aleś nas urządził!
Jamnik w odpowiedzi tylko wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Ale zacząłeś już się o nas bać, nie? – zagadnąłem jadowicie.
Uśmiech nieco przybladł.
– Nie, no co ty, nie było tak źle, trochę gimnastyki jeszcze nikomu nie zaszkodziło.
Na autobus zdążyliśmy. W ostatnim momencie.