Moje przygody jaskiniowe – Kryształowa
Wojtóś przywiózł mi nowinę.
– Byłeś w Kryształowej?
– Nie, a gdzie toto jest?
– Niedaleko Potoku Złotego, za Ludwinowem.
Były to dla mnie zupełnie obce nazwy. Jeździło się trochę w Jurę, ale zwykle albo w okolice Zawiercia, albo Częstochowy. Obszary pośrednie pozostawały dla mnie białą plamą. Najlepiej by było, gdyby wszędzie dało się dojechać pociągiem, ale na Jurze trzeba zwykle korzystać z pekaesów, tłukących się po drogach nie zawsze dobrze wyasfaltowanych. Przedziwnym trafem w piątkowe wieczory często można było napotkać osobniki, będące pod wyraźnym wpływem jednego ze związków chemicznych. Pół biedy, gdy pochrapywali głośno, wbici w siedzenia jak wrzucone w kąt worki; gorzej, gdy zachciewało im się nawiązywać konwersacje z przybyszami
(na szczęście rzadko agresywne, aczkolwiek bez wyjątku uciążliwe i mało przyjemne).
– A warto pojechać? – spytałem Wojtósia.
– Pewnie – odparł tonem znawcy – ładne krajobraziki, trochę dziur i w ogóle sympatycznie.
– A ta Kryształowa?
– Cóż – zaczął tonem zlekka niedbałym – przyjemna, nawet dość spora, a najciekawsze ma wejście.
– Tak? – zachęciłem go do kontynuacji tematu.
– Coś jakby włazić pod szafę – o – taki otworek – pokazał rękoma – niezły! W katalogu piszą, że zacisk pierwszego stopnia, ale to jest dwójka jak nic!
– I wlazłeś?
– Nie! Rozwierciłem młotem pneumatycznym! – popatrzył na mnie jak na wyżej wspomniane narzędzie – Przecież byłem w środku. Ale co się namęczyłem, to moje!
Spojrzałem na niego. Wyższy ode mnie, masywniejszy w ramionach, nawet spokojnie, he, he,można powiedzieć grubszy. Przecież jak on wlazł, to ja tym bardziej muszę!
I tak zapadła decyzja, że następnym razem jedziemy do Kryształowej. Poczytałem sobie, że ma około dwieście metrów długości, poziome rozwinięcie i całkiem ciekawe korytarze. O ile ładniejsze musiały być kiedyś, zanim kopacze kalcytu nie obdarli ścian z bogatego wystroju naciekowego. Wyobrażałem sobie grube warstwy kryształów, rozrywane wystrzałami materiałów wybuchowych i Jana Mesjasza z pobliskiego Ludwinowa, zbierającego je w worki i wywlekającego na zewnątrz. Swoją drogą ciekawe, jak sobie radził z zaciskiem wejściowym?
Po eksploatacji w latach trzydziestych naszego wieku jaskinia była zasypana i dopiero w 1965 roku ponownie odkryto jej wejście. Pozostały wewnątrz resztki drewnianych stempli i również resztki nacieków: przyrastające makarony, czyli stalaktyty jak cienkie rureczki, ze spływającą wewnątrz wodą, nacieki grzybkowe i pozostałości grubych żył krystalicznego kalcytu.
Był kwiecień. Pogoda nienadzwyczajna, albo może właśnie kwietniowo zwyczajna. Wieczór piątkowy otworzył się nam w Ludwinowie gęstą mgłą, potęgującą ciemność. Między domami wsi wyszliśmy na pola i długo błąkaliśmy się w poszukiwaniu jaskini Ludwinowskiej, gdzie mieliśmy zamiar zanocować. Planik dojścia nie był nadzwyczaj dokładny, więc udało nam się zatoczyć dość szerokie koło zanim niemal cudem natknęliśmy się na duży otwór groty.
Mieliśmy już dosyć. Szybko ułożyliśmy posłanko w komorze wejściowej i zabraliśmy się do kolacji. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że Skippi ofiarnie dźwigający butlę gazową, z palnikiem, a jakże, zapomniał… łącznika do nich. Oznajmił to nam po przekopaniu całego plecaka. Z marzeń o gorącej herbacie pozostały tylko wspomnienia. Nasze krwiożercze myśli szybko jednak ustąpiły pokpiwaniom, bo ciężar butli nie zmniejszył się Skippiemu przez to ani o jotę.
Jakżeż moglibyśmy jednak pozostawić jaskinię nie zwiedzoną! Nie bardzo co, co prawda, było do zwiedzania, bo korytarzyki w Ludwinowskiej nie są imponujące, za to tam właśnie po raz pierwszy pojawiło się słynne szczepanowe „Meta menardi fuj!”. Meta menardi to jeden z najpopularniejszych pająków jaskiniowych, plotących charakterystyczne białe kokony, a cóż oznacza słowo „fuj”, zwłaszcza z wykrzyknikiem, nie trzeba nikomu objaśniać. Stosunek Szczepana do pająków był niezmienny, negatywnie zabarwiony, z lekkim odcieniem obrzydzenia, okraszony zawsze stosownym epitetem.
Jaskinia Ludwinowska posiada jeszcze jeden element, wyróżniający ją spośród innych – jest to 11-metrowy komin, dwu-trzymetrowej średnicy we wschodniej części. Nic specjalnego, nawet powiedziałbym mało sympatyczny ze względu na efekty aerodynamiczne. Właśnie z jego powodu przez całą noc hulały nad nami wiatry przewalające się przez otwory groty. Zero przytulności. No i jeszcze ta mgła. Co za niesamowita sceneria! Na szczęście jakoś zasnęliśmy.
Ranek wstał dość wcześnie. Poganiała nas sytuacja – byliśmy umówieni z resztą grupy w Potoku Złotym, a drogi nie było tak mało. Pogoda ustaliła się angielsko. Było „a little wet”, jak kiedyś stwierdziłem w liście do mojej kuzynki w Kanadzie. Odpisała mi, pytając, czy pod stwierdzeniem „zrobiło nam się nieco wilgotno” miałem na myśli, że przemokliśmy do cna. Otóż miałem właśnie i w taki oto sposób stałem się twórcą nowego idiomu gwarowego.
W Potoku Złotym oczywiście nie napotkaliśmy żadnej znajomej twarzy, nawet senny sklepik pokrzepił nas tylko odrobiną ciepła i słodyczy, wystanej w godzinnej kolejce. Czas tu płynie znacznie wolniej niż w mieście. Ale Potok Złoty ma swój klimat.
Chmury nadal przewalały się wilgotnymi stadami, obdarzając wszystko wokół gąbczastą zimną aurą. Poszliśmy dalej czerwonym szlakiem, zahaczając o jaskinię Niedźwiedzią z puszystym, szeleszczącym dywanem zeszłorocznych bukowych liści. Brodziliśmy w nim z lubością, wyobrażając sobie królewski nocleg. Potem wciągnęły nas na siebie bukowe wzgórza, gdzie pomiędzy srebrnymi pniami połyskiwały poduchy zawilców, marzanki, fioletowych żywców i przepysznie pachnącego czosnku (a jakże!) niedźwiedziego. Wiosna w Jurze. Oprócz jesieni druga wspaniała pora. Nawet mżawka nie była w stanie zbrzydzić tego krajobrazu.
Źródło Zygmunta – przeczysta woda bijąca wprost spomiędzy korzeni buków, smakowita i tak potrzebna w suchych jurajskich lasach. Szkoda, że miejsce zaśmiecone. W ogóle Jura jest zaśmiecona. Nawet nie tyle turyści jej szkodzą, jak jej rdzenni mieszkańcy. Nigdy nie mogłem się nadziwić, jak można wywozić śmieci do lasu. Sterty odpadków przy piaszczystych drogach to niestety bardzo częsty element krajobrazu. Złość bierze bezsilna. I po co to? Mnie to po prostu całkiem fizycznie bolało.
Ostrężnik pojawił się szybko i szybko musiał przeminąć. Czas nas gonił bezlitośnie. Przemknęliśmy przez jaskinię Ostrężnicką, obiecując tu kiedyś wrócić i po bezskutecznym szukaniu ruin zamku (te parę podmurówek przecież nie może być zamkiem!?) ruszyliśmy na wschód. Mżyło nadal, okresowo przechodziły fale zimnego deszczu. Dobrnęliśmy do Trzebniowa i asfaltem skierowaliśmy się w lewo.
Po prawej mieliśmy długi, niezbyt wysoki grzbiet, oddzielający nas od Ludwinowa – prawie kółeczko zrobiliśmy. Jaskinia miała znajdować się na naszym stoku, na granicy lasu. Zostawiliśmy plecaki pod załomem skały i rozpoczęły się poszukiwania.
Po chwili ujrzeliśmy w lasku tajemniczą postać w żółtej pelerynie, która okazała się być Wojtkiem (nie mylić z poprzednim), szukającym jaskini. Jak się okazało, delikatnie im się spóźniło i cóż mieli robić, jak nie iść prosto do celu. Swoją drogą ja też bym w takiej pogodzie nie obraził się na ich miejscu na taką sytuację. A że stracili wiele? Czego oko nie widziało…
Trudno powiedzieć, kto pierwszy natknął się na otwór wejściowy. Był to raczej lej wejściowy, a ściślej przedsionek, leżący na skraju lasku. Parę głazów tworzyło niezbyt foremną studnię, sprowadzającą na dno zasłane resztką jesiennych liści.
Pierwszy zaatakował Szczepan. Młodość i ambicja w jednym. Nie zdążyliśmy na dobre dojść do jaskini, a już zanurkował we wlocie między kamieniami. Po chwili kotłowania, gdy usiłował przyjąć jakąkolwiek dogodną dla lepszego wejrzenia pozycję, dało się słyszeć charakterystyczne „meta menardi fuj!” z aneksem: „i w dodatku bzyczy!”. Zdziwiło mnie to nieco, bo jeszcze nie widziałem bzykających pająków, ale być może to jakaś lokalna atrakcja. Szczepan miotał się w dnie jaskini jeszcze chwilę, dopóki go nie wygoniliśmy stamtąd gromkim chórem. Wylazł z miną niezbyt szczęśliwą i niechętnie ustąpił mi miejsca.
Każdy chce być pierwszy. Doskonale to rozumiałem, gramoląc się pomiędzy głazami w dół. Szybko opuściłem się na dno, jednak zdecydowanie wąskie, nawet dla mnie. Widok nie wyglądał zachęcająco. Jota w jotę jak w opowieści Wojtósia. Pod dużym kamieniem coś jakby wejście pod szafę. Kucnąłem z trudem przybliżając twarz do otworu. Niknął w ciemności, zawijając się nieco pod górę. Z lewej strony coś zabzyczało niebezpiecznie blisko. Śpiewający Meta menardi? Przyglądnąłem się uważnie. Pomiędzy liśćmi gramoliły się dwie błonkówki, bardzo wyglądające na mało miłe w bliskim kontakcie i z pewnością posiadające żądła. Zlikwidowałem wroga pracowicie i dokładnie. Wolałem nie mieć ich za plecami, a tym bardziej za głową.
Teraz mogłem bez obawy przytulić się do zeschłej ściółki. Zacisk był deprymujący. Nie da się bokiem, trzeba przodem. Próbowałem wetknąć głowę do środka, ale narastająca ciasnota i ciemności wypchnęły mnie z powrotem na zewnątrz. Wygarnąłem wszystko, co było ruchome, wypieściłem przejście jak Michał Anioł swe rzeźby i spróbowałem jeszcze raz. Dno było tak ciasne, że nie można było zmieścić nóg, kręgosłup się wyginał tuż przed wiszącym nad zaciskiem kamieniem i skutecznie zapobiegał przedostaniu się do jaskini. Klęknąłem. Nade mną odezwały się ponaglenia następnych zdobywców. Nie, nie oddam miejsca tak szybko. Skoro Wojtóś wszedł, to i ja muszę – nie ma mocnych!
Może na plecach. Dokonywałem cudów akrobatyki, by wsunąć głowę pod kamienną szafę, ale nie puszczało. Dopiero za trzecim podejściem, gdy ustawiłem się tyłem do otworu i wetknąłem najpierw nogi, poszło! Wpełzałem do środka, czując, jak stopy idą coraz wyżej po stoku syfoniku. Myślałem, że to się nie skończy, że chyba będę musiał stanąć na głowie. Gdy skalne objęcia otuliły moje ramiona, stwierdziłem, że nie mam wyboru. Szarpnąłem się jeszcze trochę, nieco rozpaczliwie, starając się jak najkrócej przebywać w ciasnym zacisku – bo kolana prawie nie miały oparcia, wisząc nad dnem korytarza – i wycofałem się w głąb.
Zwycięstwo! Jestem w środku. Całkiem przestronnie. Zapaliłem latarkę i okazało się, że zacisk jest całkiem krótki i zaraz za nim korytarz pozwala swobodnie klęknąć. Przyjrzałem się jeszcze raz małemu otworowi, łączącemu mnie ze światem zewnętrznym i obleciał mnie strach, że jak się ktoś zaklinuje, to nie wyjdę. Zrobiło mi się gorąco i zaraz fala wilgoci przepłynęła po plecach. Bardzo realne odczucie. I bardzo nieprzyjemne.
I właśnie w tej chwili doszły do mnie głuche postękiwania Szczepana, zaiste z tamtego świata. Wyobraziłem go sobie, wpychającego się na siłę w ciasne przejście i strach powrócił, dławiąc nieprzyjemnie w gardle. Zdusiłem go siłą woli. Musiałem chrząknąć, by rzucić w ledwie majaczącą szarość przede mną:
– I jak tam?
– Źle! – usłyszałem krótką odpowiedź Szczepana.
Wiercił się jeszcze przez chwilę i dał za wygraną. Szarość rozjaśniła się nieco. Odetchnąłem z ulgą. Duży Szczepan w małym zacisku pomiędzy mną a wolną przestrzenią to nienajlepszy pomysł.
– Próbowałeś tak jak ja? – wyrzuciłem z siebie okruchy solidarności.
– Teeż – zrezygnowanie w głosie pomieszało się z dalekimi odgłosami ponagleń reszty.
– No, już wychodzę – rzucił Szczepan poirytowany sytuacją i zaczął gramolić się w górę.
Odwróciłem się do jaskini i zapaliwszy ponownie latarkę powędrowałem w głąb. Po chwili dołączył do mnie Skippi, potem Andrzej i Rasta. Szczepan po trzeciej próbie poddał się z niesmakiem. Wojtek nawet nie próbował, a Mariusz właśnie sobie przypomniał, że nie lubi ciasnych dziur.
Nam pozostał smak zwycięstwa i dwieście metrów korytarzy przebytych w różnych pozycjach aż po Salę Złomisk. Potem jeszcze raz „pod szafę” i wynurzyliśmy się w mżawkę i świeże powietrze wiosennego popołudnia. Jak zawsze pachnie wyjście z jaskini. Tyle odcieni zapachów, bogactwo powietrza. Wyjście z jaskini to najwspanialszy moment speleologii, to jak narodzenie się na nowo.
Poszliśmy w stronę Niegowej z zamiarem atakowania Szczeliny Piętrowej. Na płaskowyżu wiatr smagał nas wilgotnymi podmuchami zimna i humory sflaczały. Wlekliśmy się coraz wolniej i dopiero autobus widziany z oddali dodał nam sił. Decyzja zapadła w biegu – wracamy. Szczelina tym razem się wybroniła.