Artykuły środowiskowe

Moje przygody jaskiniowe – Jak spadać z konia

Moje pierwsze spotkanie z prawdziwą jaskinią – i to nie byle jaką, bo samą Koralową – zdarzyło się na studiach. Wydziałowe Koło Turystyki „Fagocyt” , którego członkami byliśmy, zorganizowało sprzętową wyprawę w Góry Sokole. Niewiele o nich wtedy wiedziałem, a już zdecydowanie skąpo przedstawiała się moja wiedza na temat wszelakiego żelastwa i olinowania, którego używają prawdziwi grotołazi. Miałem jednak ten komfort, że dwóch naszych kolegów orientowało się w tym temacie wystarczająco dobrze. Jednakowoż nie jestem przekonany do dziś, czy byli zadowoleni tamtego dnia, obsługując pozostałą ósemkę w pocie czoła.

Nad szerokim, uformowanym w kształt olbrzymiego leja wylotem jaskini założyli stanowisko, z którego po kolei cała nasza grupa spuściła się w głąb czeluści. Całe 20 metrów! Była to przygoda, zwłaszcza dla nowicjuszy, takich jak my. Nieco mniej pewnie zjeżdżały dziewczyny, ale w końcu wszyscy buszowaliśmy po pięknych korytarzach, nie omijając słynnego zacisku w jednym z kątów, nazwanego „Drogami Rodnymi”, po przejściu którego, jak nam wyjaśnili starzy bywalcy, należało rozedrzeć się wniebogłosy, symbolizując tym nowe narodziny w świecie podziemnych ciemności.

Czas na dole upływał bardzo szybko i niespodziewanie nastąpił moment odwrotu. I tu okazało się, że nie tak prosto wyjść jak wejść. Przed nami komin wysokości pięciopiętrowego bloku, o gładkich, śliskich od wilgoci ścianach; fakt, że stopnie można było odszukać tu i ówdzie, ale nie było to łatwe, zwłaszcza dla takich żółtodziobów jak my. Z góry zwisała lina, na której końcu znajdował się jeden z naszych kolegów, starający się wybierać ją na sztywno, na zawołanie dający „blok” w chwili, gdy dana osoba traciła oparcie i zawisała na linie jak pająk, choć podejrzewam, że pająk czułby się w tej sytuacji zdecydowanie lepiej. Niewiele pamiętam z tej drogi przez mękę. Długie czekanie na kolejne osoby, po pół godziny na każdą, może mniej, potem pierwsze ujęcie mokrego końca liny, włożenie „majtek” , sprawdzenie karabinka i w górę. Krok po kroku, podciągnięcie za podciągnięciem, szukanie chwytów i stopni, obsunięcie, „blok”!, głupie uczucie ciężkiego worka, obracającego się wokół swej osi i znów od początku… Dwa razy leciałem, myśląc, co by to było, gdyby nie silne ręce tam w górze. Głęboki oddech wolności zaczerpnąłem już pod gwiazdami. O mało co nie spóźniliśmy się na ostatni pociąg…

Jednak najdokładniej pamiętam inny moment naszej wyprawy. Było to parę godzin wcześniej. Słońce, wiatr, białe skały z rozłożonymi na nich murami olsztyńskiej twierdzy, w której w XIV wieku ponoć Maćko Borkowic śmiercią głodową skonał, naraziwszy się srodze królowi Kazimierzowi Wielkiemu, który oną fortecę, jako pierwsze ogniwo Orlich Gniazd zbudować kazał. Dla nas ważniejsze od murów miało być szybkie zaznajomienie się z podstawami techniki wspinaczkowej. No bo jak inaczej wyjść z jaskini? Wejść w końcu każdy potrafi! Oczywiście, jeśli pokona pierwszy strach przed zawierzeniem swego ciała linie, niknącej gdzieś w głębi ziemi.

Trenowaliśmy po kolei na małej skałce, zwanej podobno „Koniem” od małego siodełka, które oddzielało go od macierzystej, dużo większej skalicy. Wolno to szło, bo mieliśmy tylko dwie uprzęże, no i samo pokonywanie ścianki szło nam mizernie. Nie trzeba dodawać, że reszta niezaangażowanych nudziła się trochę, czekając na swoją kolej.

Szybko przestałem się zajmować obserwacją kolejnego „pająka”, niezdarnie pokonującego centymetry białej skały i poszedłem poszukać swojego wyzwania. Zainteresował mnie niewielki żlebik, podchodzący prawie pod samą krawędź grzbietu. Błyskawicznie wdrapałem się po stromym piargu, parę chwytów i po chwili znalazłem się w szczelinie, która wiodła do samej góry. Po lewej kończyła się wkrótce, po prawej otwierał się piękny widok na położone niżej zielone łąki, a pod stopami… Pod stopami miałem trochę luftu, jakieś dwa metry może, potem opadającą ostro w dół kupę kamieni i gdzieś w dali malutkie sylwetki kolegów, wpatrzone w zupełnie inną stronę. Uprzytomniłem sobie, że przed chwilką właśnie wspiąłem się na palcach z ostatniego stopieńka, podciągnąłem na rękach do góry i zawisłem na wstrzymanym oddechu, tylko tarciem utrzymując się pomiędzy gładkimi ścianami. Zlał mnie zimny pot. Wiszę w powietrzu i nie mam żadnego porządnego chwytu! Wyciągnąłem rękę w górę tak daleko, jak tylko potrafiłem – do wyjścia brakowało mi może pół metra! Wyginając głowę w tym kierunku wyraźnie widziałem podświetlone słońcem trawki, poruszane przez pędzący w dal wietrzyk. O wolności! Jakże ci wtedy zazdrościłem! Ten obraz urósł we mnie do rangi symbolu i nadal go noszę gdzieś głęboko w sercu.

Zastanawiałem się gorączkowo, co robić. W dół nie zejdę, spadnę chyba na te ostre kamienie, w górę się nie da, na boki bez sensu… Już nawet przeżyłbym stratę honoru i zawołałbym o pomoc, ale kto by mnie usłyszał z tej odległości. W szczelinie było bardzo niewygodnie, zwłaszcza wraz z uczuciem, że nie można głębiej wypuścić powietrza z płuc, bo…zlecę. No nie! Przecież musi być z tego jakieś wyjście! Zmieniłem pozycję rąk, bo mi ścierpły i wtedy poczułem, że oparte o skałę całą swą powierzchnią, nawet bez najmniejszego chwyciku dają dostateczny opór, by móc uwolnić zamknięte w płucach powietrze. A jeśli tak, to mogę się na nich trochę podciągnąć, dalej do góry… Hurra!!! Złapałem końcami palców brzeg szczeliny, poczułem pod nimi miękkość trawy i powiew wolności. Parę sekund później syciłem się słońcem i twardą ziemią pod stopami. W ten sposób chwyciłem podstawy zapieraczki, tak ważnej w skale techniki pokonywania wysokości. A przydała mi się nieraz…