29.12.1997 – NS – lipiec-sierpień 1999

Z początkiem czerwca wybraliśmy się z Teresą w Beskid Wyspowy. Bywamy w górach prawie co tydzień, ale w ten teren nieczęsto nam się udawało zaglądnąć. A szkoda, bo jest to jedna z najbardziej malowniczych grup górskich w Beskidach.

Sobotnim rankiem wspięliśmy się nawet nie tak mozolnie na szczyt Lubonia Wielkiego. Wkoło las w pełni swego wiosennego rozkwitu, wszędzie bielą się łany marzanki wonnej, stoją w pokłonach miękkie żywokosty, zrzuciły już płatki żywce. W pewnym momencie odkrywamy skupisko niewysokich roślin o pięknej regularnej rozetce czterech liści. To czworolisty z przekwitniętymi już kwiatami, w których miejscu pojawią się jagody czarne jak smoła (uwaga: trujące!). Mają nazwę łacińską: Paris, kojarzącą się jednym z mitologicznym Parysem, drugim z Paryżem. Młode liście bukowe biją w oczy świeżą zielenią, a pod stopami trzeszczą tysiące bukowych owoców. Takiej mnogości nie pamiętam od dawna. W ubiegłym roku buki jak co 7-10 lat wydały na świat olbrzymią ilość nasion, które teraz kiełkują, gdzie tylko okiem sięgnąć. Rozchylają talerzykowate, wdzięczne liścienie, zupełnie niepodobne do zwykłych liści. Ile razy były przedmiotem zagadek dla prowadzonych przez nas wycieczek. Obok spomiędzy nich wystają delikatne już całkiem bukowe listeczki. Gdzieniegdzie trafi się jeszcze jakiś spóźniony trójgraniasty orzeszek, zaledwie wysuwający mały kiełek w kierunku ziemi. Mam jeszcze w pamięci smak bukw, którymi objadaliśmy się jesienią. Amatorom podobnych łakoci należy tylko przypomnieć, by nie przeholowali zanadto, bo zawierają one faginę, alkaloid, który ma działanie lekko oszałamiające. W tym roku buki pewnie będą odpoczywać, za to młodzież bukowa pokryła cały las nieprawdopodobnymi kobiercami. Stoją jeden przy drugim, a ich kępki nieodparcie nasuwają nam skojarzenie, skąd mogła się wziąć nazwa „bukiet”. Oczywiście: pęk młodych buków!

Szczyt Lubonia Wielkiego. I znów stoimy przed chyba najmniejszym z beskidzkich schronisk. Piękny budynek, ciekawa architektura. Na dole mała jadalnia, wyżej jedyna w swoim rodzaju sypialnia na 10 łóżek z widokiem na cztery strony świata. Pustki. Brodaty gospodarz wita serdecznie i przygotowując herbatę opowiada o trudnym żywocie pustelnika. Pomimo bliskości uzdrowiskowej Rabki niewiele osób decyduje się na wymagający sporo wysiłku spacer na szczyt Lubonia. Grup sprowadzić się nie da, bo za mało łóżek, a turyści indywidualni, tacy jak my, zwykle niewiele potrzebują. A schronisko górskie nadal jest traktowane jak hotel w nizinach. Nikt nie patrzy, że wyższa użyteczność, że trudne warunki, że warto propagować turystykę kwalifikowaną jako dobro ogólnoludzkie, wychowujące, a nie starać się ciągnąć zysk z czegoś, co nie może go dać. W Europie takie schroniska są dużo tańsze niż hotele, ale gdzie nam do Europy… Niestrudzony gospodarz remontuje obok drugi budynek, by w nim urządzić sypialnie. Wtedy na górze schroniska będzie można zrobić jadalnię i salon. Rozmarzyłem się nieco – byłby to chyba najpiękniejszy salon jaki znam. Przytulny, zdobyty wspinaczką po stromych schodach no i te widoki… Tylko kiedy to będzie? Jesienią udało się pokryć budynek ładną skądinąd dachówką bitumiczną, ale pod dachem jeszcze ogrom roboty, a gospodarz sam jak palec.

Tuż obok schroniska z lasu wyrasta olbrzymi kształt przekaźnika telewizyjnego. Niespodziewanie mało kłóci się z otoczeniem. Może to gonty, które pokrywają ściany, może działa tak las, który otacza go półkolem. Fakt, że to obcy element w przyrodzie, ale mieszkańcy gór też chcą oglądać telewizję. A czerwone światełko w nocy sygnalizuje na czarnym tle nieba, gdzie jest wierzchołek Lubonia Wielkiego.

Siedząc przy drewnianym stole przy śniadaniu, ujrzeliśmy pierwszego tego dnia turystę. Od zachodniego ramienia Lubonia przybliżała się niewysoka sylwetka chłopaka, prowadzącego pod górę rower i to wcale nie turystyczny, lecz zwykły składak. Postawił go przy płotku, powiedział: „Dzień dobry” i poszedł do schroniska podbić książeczkę GOT-u. Wyglądał na VI – VII klasę. Gospodarz wbijając mu stempel na wskazaną stronę, zażartował: „Jak na rowerze, to powinieneś mieć książeczkę kolarską!”. Odpowiedź młodego turysty i nas zaskoczyła: „Kolarską mam na dole, w domu”. Jak się okazało, mieszkał w Skomielnej, a podróżowanie po okolicy zaszczepiła mu mama, zawołana turystka. Nie jest więc aż tak źle, skoro istnieją jeszcze młodzi ludzie, chętni do takich rzeczy!

Nie chciało nam się opuszczać tego miejsca, ale drogi jeszcze szmat przed nami. Stromym szlakiem przez las zeszliśmy w kierunku przełęczy Glisne. Kiedy otworzyły się przed nami widoki na sąsiedni Szczebel i dalsze kopulaste szczyty, a drogę przeciął nam szeleszczący miłym chłodem strumyk, nie mogliśmy nie rozłożyć się w cieniu przydrożnych krzewów, uciekając narastającemu gorącu czerwcowego dnia. Nazywaliśmy kolejne wyspy wzgórz: Zembalowa, Kotoń, Lubogoszcz, Śnieżnica, Ćwilin, Mogielica…One płynęły wraz z nami w czystym morzu górskiego powietrza. Nie udało nam się oprzeć krystalicznej wodzie, umykającej wartko w dół wąskim korytkiem. Na jego dnie odkryliśmy żabę, zwykłą żabę trawną, która tak jak i my cieszyła się chłodem i podpływała skokami w dół strumyczka. Pocieszny był to widok.

Ruszyliśmy dalej, mijając starszego pana w tradycyjnym stroju górskiego turysty. Wymieniliśmy pozdrowienia. Drugi. Nie ma tłoku w Beskidzie Wyspowym.

Na przełęczy spotkaliśmy szosę z Tenczyna do Mszany i paru tubylców, ktorych próbowaliśmy podpytać o starą, dziewiętnastowieczną nazwę góry: Strzebel. Miała pochodzić od ryby z górskich potoków (strzeble są objęte ochroną gatunkową, podobno można je jeszcze spotkać w okolicy). Nie zdziwiliśmy się, że znali tylko obecną nazwę: Szczebel, choć góra nijak do szczebla nie jest podobna. Łatwiejsze skojarzenia zwykle wygrywają. Przypomniało mi to spory nad nazwą góry nad przełęczą Glinne naprzeciw Pilska – Zimny, zwany obecnie: Student. Ten ostatni, choć niezbyt logiczny w nazewnictwie ludowym broni się twardo. O studentach wszyscy słyszeli, a o tym, że po słowacku „zimny” to „studeny” – nie każdy. Może to i lepiej, że studenci mają swoją górę; może i kiedyś jakaś legenda o błąkającym się tam studencie powstanie.

Baliśmy się tego podejścia, ale przeszło nam całkiem gładko. Żeby wejść na szczyty Beskidu Wyspowego, trzeba się nieźle natrudzić, ale zawsze dają w zamian jakąś nagrodę. Tu spotkaliśmy niewielkie, ale urocze wychodnie skalne. Na wierzchołku spotykają się dwa szlaki: zielony z Raby Niżnej do Lubnia i czarny z tegoż Lubnia do przysiółka Mszany Dolnej, zwanego Zarabki. Zupełnie przez przypadek dojrzeliśmy przybite wysoko do drzewa drogowskazy, prawie niewidoczne ze ścieżki. Pokazywałem właśnie Teresie bzyka – muchę, która upodobniła się barwami do osy i potrafi zawisać nieruchomo w powietrzu. Pomimo groźnego wyglądu nie jest wcale niebezpieczna. Uskakuje szybkimi ślizgami przed każdym ruchem ręki, zastygając w pozornym bezruchu, jakby obserwowała z zaciekawieniem przybysza. Przybysze w tym przypadku podążyli za wskazaniami drogowskazów. Szlaki idą krótko razem, do skałek i za ich grzbietem czarny szlak odbija niepostrzeżenie w prawo, w gęsty las. Chyba ciekawiej byłoby puścić go wcześniej podnóżem skałek, nie przejmując się, że tylko parę metrów dzieliłoby oba szlaki od siebie. Oczywiście każdy sam może obejść te, zbudowane z piaskowca magurskiego, wystające kamienie, ale ile ludzi przejdzie obok nich obojętnie. Można im trochę pomóc.

Przez chwilę wahaliśmy się, nie mogąc dostrzec odejścia czarnego szlaku. Poprowadził nas w gąszcz drzew i dość stromą ścieżką zaczął opadać w dół. Na którymś z zakrętów spotkaliśmy Marcina – licealistę z Mszany Dolnej – który samotnie wędrował po okolicznych górach, woląc to od siedzenia przed telewizorem. Myślę, że dużo łatwiej jest wybrać się w góry, gdy się jest daleko od nich, a trudniej się zdecydować, gdy stoją naprzeciw okien naszego domu przez okrągły rok. Tym większe uznanie dla Marcina i jemu podobnych! Wymieniliśmy adresy, może się jeszcze spotkamy kiedyś na szlaku. Marcin poszedł w górę, a my pomaszerowaliśmy w kierunku Zimnej Dziury.

Wypadliśmy z lasu nieco niespodzianie, stając na bardziej płaskim terenie. Przed nami rzeczywiście otwierała się dziura w ziemi: trójkątną szczeliną rozszerzała się wgłąb i ciemniała pod prawie pionową ścianą skały. Zdjęliśmy plecaki i zaczęliśmy przyglądać się tej jedynej w Beskidach jaskini lodowej, gdzie śnieg i lód utrzymuje się przez cały sezon. Zimna Dziura należy do tak zwanych jaskiń statycznych chłodnych. Woda z topniejącego na wiosnę śniegu, który przez zimę napadał do górnej komory, spływa w dół, napotykając mroźne powietrze na dnie jaskini, zalegające tam zgodnie z prawami fizyki, i zamarza ponownie, tworząc pokłady lodu. Stojące na dnie cięższe zimne powietrze chroni lód przed roztopieniem przez całe lato. Dzieje się tak dlatego, że w jaskini nie ma przewiewu i naturalnego mieszania się warstw powietrza o różnej temperaturze. Gdyby jaskinia była głębsza, to w zimie nie doszłoby do dna mroźne powietrze z zewnątrz i lód by się nie utworzył, a tak możemy w pełni doświadczyć uroków Zimnej Dziury. Tak na marginesie, doszedłem do wniosku, że większa ilość turystów, łażących wte i we wte mogłaby zachwiać tę równowagę, skutecznie podnosząc temperaturę otoczenia. I co wtedy? Na szczęście nie ma tu wielu turystów.

Wokół nas ponad dwadzieścia stopni ciepła, ale zbliżywszy się do brzegow otworu, czujemy jak chłód narasta. Z każdym krokiem niżej jest zimniej. Fantastyczne uczucie – jakby wchodzenie do zimnego jeziora o krystalicznie czystej wodzie. Jest to tak nierealne, że mamy wrażenie, że to jakaś sztuczka. Parę metrów dalej zjeżdżamy po stromym lodzie, pokrytym warstewką śniegu. Jaskinia zaraz dalej się kończy, nie potrzeba latarek. Wilgotność duża, parują oddechy, po chwili zaczynamy lekko drżeć z zimna – mamy wszak krótkie spodenki i koszulki. Odkrywamy dwa korytarzyki biegnące w stronę południową, ale nie wczołgujemy się pod mokre skały. Już mieliśmy wychodzić, gdy zobaczyłem coś intrygującego.

– Teresa! Patrz! – wskazałem na zwinięty wężowy kształt z zaznaczonym zygzakiem na grzbiecie. Odruchowo odskoczyłem, ale wąż ani myślał się ruszyć. Leżał na lodzie nie dając znaku życia. Na pewno spadł gdzieś z góry i nie potrafił wyjść po gładkich ścianach, a chłód uniemożliwił mu w krótkim czasie ruchy i tak zastygł w hibernacji. Ostrożnie dotknąłem go patykiem, wobec braku reakcji włożyłem patyk pomiędzy jego zwoje, podniosłem i… zdumienie zawładnęło mną niepomiernie. Domniemana żmija okazała się zaskrońcem, leżącym na grzbiecie! Teraz dopiero zauważyliśmy charakterystyczne żółte plamy z tyłu głowy, wcale niepodobnej do trójkątnego łba żmii. Biedny zaskroniec nie potrafił nawet przewrócić się na brzuch.

Zaczęliśmy się zastanawiać, czy wyniesienie węża na powierzchnię nie spowoduje jakichś nagłych zmian w jego organizmie. Różnica temperatur wynosiła przecież ponad dwadzieścia stopni. W końcu jednak przeważył pogląd, że jeśli go nie wyniesiemy, to najpewniej zginie, bo sam nigdy nie będzie mógł się wydostać z pułapki. Tak więc postanowiliśmy i po chwili zaskroniec rozbudził się, zaczął się ruszać i nie wyglądał wcale na zszokowanego. Nie potrafiliśmy sobie odmówić chwili potrzymania go na rękach. Prześlizgiwał się po nich jak po konarach drzewa. Położyliśmy go na starym pniu i po chwili zniknął nam w paprociach.

Podobnie uratowaliśmy dwie salamandry, niemal zastygłe z chłodu. Ściany jaskini nie dawały im żadnych nadziei na wyjście na powierzchnię. Dla takich zwierząt Zimna Dziura staje się pułapką. Inaczej wyglądała historia z legendy przytaczanej przez Jana Wielka. Oto ona:

„W tej stronie pasała bydło jedna dziewczyna z osiedla Od Chowańca w Kasince. Zauważyła, że od stada często oddalał się byk i uciekał do jaskini. Za radą swojego ojca uwiązała mu do ogona nitkę, a trzymając kłębek w dłoni, w ślad za zwierzęciem dostała się do wnętrza. Ujrzała tam swojego byka wylizującego sól z wielkiego koryta. Jakieś osoby pozwoliły jej nagarnąć do podołka pieniędzy z innego koryta, ale tylko raz i zaraz potem szybko odejść bez oglądania się. Dziewczyna przekroczyła próg i oglądnęła się. W tym momencie urwało jej piętę, a zabrany skarb przepadł. Wyszła na światło dzienne kaleką, a byk nie wrócił już nigdy”.

Swoją drogą ciekawe usprawiedliwienie na zgubę byka. Często w ludowych powieściach w jaskiniach schowane są skarby, złoto i kosztowności. I jakoś nigdy nie udaje się ich wydostać. Za to sama Zimna Dziura na pewno jest skarbem przyrodniczym, jakiego próżno szukać w Beskidach. Warto ją zobaczyć i doświadczyć „cudownego” wejścia do niewidzialnego zimnego jeziora. A może i napisać legendę o nim…

Czas pogonił nas dalej przez nadspodziewanie bogaty las. Drzewa jakby urządziły tu sobie spotkanie. Iglaste świerki, modrzewie, sosny, jodły, liściaste buki, jarzębiny, dęby i jawory stały w pełnej zgodzie obok siebie. Przy strumieniu pędzącym wesoło w dół nie mogliśmy się oprzeć pokusie zanurzenia stóp w chłodnej wodzie. Potem, przy pierwszych domach osiedla Chowańce napotkaliśmy tablicę z ciekawym napisem: „Ciągnięcie drzewa smykiem zabronione”. Czyżby ostrzeżenie dla skrzypków? Oczywiście chodziło o to, by nie rozjeżdżać drogi ciągniętymi po niej pniami drzew. Ale napis zacny, jakby to powiedziała nasza przyjaciółka Żaba.

Na moście przerzuconym przez Rabę minął nas mały chłopiec, mówiąc grzecznie „Dzień dobry”. Na wsi istnieje jeszcze zwyczaj pozdrawiania z szacunkiem starszych, nawet nieznajomych. Dobrze, że nie wszędzie zaginął. Poczuliśmy się od razu gośćmi tej osady, a nie tylko przechodzącymi turystami.

Baliśmy się ostrych podejść na szczyty Beskidu Wyspowego, ale ani Luboń ani Szczebel nie wypompowały z nas sił tak jak Kiczora. Pewnie dlatego, że już byliśmy nieco zmęczeni, że słońce ostro przygrzewało, że nie było ani strumyczka, ale żeby aż tak? Przecież jest dwieście pięćdziesiąt metrów niższa! Upał wyciskał z nas poty, z utęsknieniem czekalismy na każdy powiew wiatru. Za to odpoczynek na trawie wysokich łąk nad Łopusznem zregenerował nas w cudowny sposób. Pachnące kwiaty i widoki spoza bujnych traw na Lubogoszcz, Śnieżnicę, Wierzbanowską i nade wszystko olbrzymi masyw Lubomira wynagrodziły nam trudy podejścia.

Na Lubomirze w latach 1922-44 istniało jedyne w Beskidach obserwatorium astronomiczne, gdzie w 1925r. Jan Orkisz dokonał odkrycia nowej komety. Dopiero niedawno powstał podobny obiekt na Suchorze w Gorcach, być może znów jakiś Polak zapisze się w historii nowym odkryciem.

Na polnej drodze zauważyliśmy innego płaza. W kałuży siedział sobie kumak górski. Z wierzchu niepozorny, po odwróceniu prezentuje charakterystyczne żółte plamy. Jego nizinny kuzyn ma plamy czerwone, również jaskrawo odbijające się od ciemnego brzuszka. Ma to podobno odstraszać potencjalnych zjadaczy kumaków i ostrzegać przed niezbyt miłą wydzieliną ich gruczołów skórnych.

Parę metrów dalej pomiędzy trawami ujrzeliśmy mnóstwo krzyżownic – drobnych kwiatków o ślicznej budowie. Dopiero bliższe przypatrzenie się pozwala na pełną ocenę ich piękna. Malutką ciemnoniebieską koronę z misternie wycinaną warżką osłaniają dodatkowo jeszcze dwa płatki kielicha o tej samej barwie. Zawsze lubię schylić się nad takim dziełkiem natury i doznać przeniesienia w inny wymiar. Małe jest piękne!

Nie chcieliśmy wychodzić wysoko na grzbiet, gdzie żółty szlak wiedzie w kierunku Lubomira. Postanowiliśmy iść trawersem, by zejść do doliny Węglówki. Nie było to łatwe, drogi nijak nie chciały układać się zgodnie z naszym kierunkiem, ale w końcu przez pola. łąki, jary i zagajniki wyszliśmy na sympatyczną przełączkę nad Węglówką i po krótkim posiłku przy jednym z domostw ruszyliśmy w kierunku Wierzbanowskiej Góry. Niedaleko przełęczy Wierzbanowskiej natknęliśmy się na odnowioną figurę przydrożną; szkoda tylko, że zamiast doprowadzić ją w pełni do dawnej świetności, renowator zamazał jedną z inskrypcji, by umieścić w tym miejscu swoje nazwisko. Wątpliwą okrywa się chwałą – pomyślałem w duchu.

Pod szczytem odnaleźliśmy mały szałas, gdzie na wyżce zamierzaliśmy spędzić noc. Za wodą dotarliśmy aż do małego przysiółka Las z pięknymi widokami na okoliczne wzniesienia. Zwłaszcza Lubogoszcz imponowała olbrzymią ścianą, majestatycznie pochyloną nad doliną Kasinki. Nadchodził zmierzch, a nasze ciała radośnie zmęczone domagały się wypoczynku.

Rankiem urządziliśmy sobie śniadanie pod wysokim świerkiem na skraju polany. Na rozłożonej serwecie Teresa znalazła gąsienicę miernikowca. Przez to, że ma ona (gąsienica rzecz jasna) nóżki tylko na początku i końcu ciała, porusza się inaczej niż pozostałe gąsienice. Przysuwa tylne nóżki do przednich, wyginając się w łuk, a potem wyrzuca przód ciała przed siebie, by sięgnąć jak najdalej. Wygląda to jak odmierzanie wciąż tej samej odległości, stąd pochodzi też ich nazwa. Niektóre z nich potrafią nawet upodobnić się do ułamanej gałązki, stercząc ukośnie w bok od łodygi jakiegoś krzewu. Nieco dalej ujrzeliśmy inną gąsienicę, która na odmianę wędrowała w powietrzu, unosząc się na chyba pięciometrowej długości, „własnoręcznie” wykonanej nitce.

Słońce świeciło prawdziwie czerwcowo, gdy wędrowaliśmy przez kolejne pagórki i przełęcze w kierunku Kasiny Wielkiej. Minęliśmy mrówcze miasto, złożone z czterech wysokich mrowisk, migały po bokach zielone poduchy płonnika, upstrzone mnogością zarodnionośnych puszeczek, okazałe paprocie, a w wilgotniejszych miejscach ciemnozielonoskórzaste dachówki wątrobowców, czasem na naszej drodze pojawiał się granatowy ślimak bez skorupki – pomrów błękitny – określany przez nas jako „ten, co się opił atramentu”. Las tętnił życiem w każdym swym zakamarku.

Na jednej z polan, wiedząc, że mamy sporo czasu, urządziliśmy sobie śpiewanie. Popłynęły w dal tęskne piosenki łemkowskie, słowackie i polskie, połączone poezją słów i pięknem melodii. Dla nikogo, dla wszystkiego, co żyje. Dla nas zawsze wędrówka z plecakiem nieodłącznie kojarzy się ze śpiewem, z gitarą, z ogniskiem i tą tajemniczą atmosferą wspólnoty z otaczającą nas przyrodą.

W Kasinie Wielkiej odwiedziliśmy stary, siedemnastowieczny drewniany kościółek, otoczony wieńcem równie sędziwych drzew. Coraz mniej jest tych świątyń, jedne płoną, inne giną ze starości z braku funduszy na odnowę. Buduje się nowe, wielkie, murowane, ze szkła i stali, często spoglądające z wyższością na stojące naprzeciw malutkie, jakby skurczone czasem kościoły. Ale żaden z tych nowych nie jest w stanie tak zapachnieć w słoneczny dzień starym drewnem i bukietem wspomnień z bogatej przeszłości swych dziejów.

Tuż przed stacją kolejową, chyba najpiękniej położoną na całej sądeckiej linii, udało się nam zakosztować naszych ulubionych soczków z Tymbarku. Tymbark wszak niedaleko! Pod kapslem znalazłem hasło: „Tęskniłeś?”. Pewnie! Teresa miała „Uśmiechnij się”. I jak tu się nie uśmiechać. Nawet opóźnienie pociągu nie potrafiło nas wyprowadzić z dobrego nastroju. Z ławki w cieniu starych kasztanów popłynęły ciche dźwięki gitary, rozpraszając nieco spokój niedzielnego południa. Nad bogatym horyzontem wędrowały po błękicie nieba dostojne, kudłate bielą kumulusy.